Cztery zjawiskowe miasteczka, cztery dystanse, 30km, 60km, 90km i 120km

Ultraroztocze,

Cztery zjawiskowe miasteczka, cztery dystanse, 30km, 60km, 90km i 120km

Biegający Świdnik w tym malowniczym biegu reprezentowany był przez Ewę, Agnieszkę na dystansie 30km (34km) oraz przeze mnie na dystansie 120km. Dla nas wszystkich był to najdłuższy przebiegnięty w życiu dystans 😊. Zacznę od naszych dziewczyn 😊.

30km ze Zwierzyńca do Suśca

Bieg tak naprawdę o długości 34km, w dosyć trudnym terenie. Dziewczyny miały okazję biec chwilę wcześniej 20km w Szczawnicy, który Ewa wspomina dosyć ciężko z racji na odwodnienie, skurcze, wywrotki. Tym razem postawiła na odpowiednie przygotowanie, nawadnianie, magnez, pod czułym okiem osobistego trenera Ali 😊.

Bieg przebiegał uroczymi zakątkami Roztocza ze Zwierzyńca do Józefowa. Na trasie dziewczyny zgubiły trasę, na szczęście wyposażone w zegarek z wgraną mapą były w stanie dołączyć do trasy, ale przedzierając się przez ogrodzenia i pastwisko z owcami 😊.

Na trasie pojawiła się nieoceniona pomoc kibiców Biegającego Świdnika w postaci Małgosi i Sławka. Tu chcę przekazać podziękowania za nieocenioną pomoc i wsparcie dziewczynom. 😊.

Dobre przygotowanie sprawiło, że tym razem bieg dla Ewy okazał się dużo łatwiejszy. W przypadku Agnieszki pojawiły się problemy żołądkowe, co bardzo osłabia organizm, a przy tej odległości ma to ogromne znaczenie.

Obie nasze dziewczyny z sukcesem ukończyły bieg, z wynikami:

Pietrzyk Ewa, miejsce 71, czas 4:55:46

Agnieszka Jakubczyk Latała , miejsce 72, czas 4:58:27

120km Józefów, Susiec, Zwierzyniec, Józefów

Trasa jest długa, więc relacja nie mogła być krótka 😊.

Przygotowania

Dystans 120km budzi, i powinien budzić respekt. Przy takim dystansie nie ma gwarancji, że się dobiegnie, czy nawet dojdzie. Wysiądzie kolano, kostka, pojawią się problemy żołądkowe, oraz wiele innych zdarzeń mniej lub bardziej losowych i bieg kończymy przed czasem.

Mimo wszystko przed biegiem nie było strachu, za to swojego rodzaju podniecenie związane z nowym wyzwaniem, z nowym przeżyciem. Liczyłem dni do biegu, sprawdzałem pogodę (której prognozy codziennie się zmieniały). Było odpowiednie nawadnianie, dieta, odpoczynek w ostatnim tygodniu. W końcu przychodzi dzień wyjazdu.

Dzień startu

Start jest planowany na 4.00, o 3.30 jest jeszcze ciemno, ale już widać oznaki budzącego się dnia. Skromne grono 60 osób przygotowuje się do startu, są zdjęcia, jeszcze krótkie przemowy. Udziela się pozytywna atmosfera przed startem. I ruszamy. Pierwsze 2 km biegniemy dosyć zwartą grupą eskortowaną przez policję, potem ruszamy już we własnym tempie. Na około trzecim kilometrze zwalniam na tyle, aby znaleźć się na samym końcu przy ostatniej osobie eskortowanej przez rowerzystę z tabliczką „koniec”. Teraz będę mógł wyprzedzić wszystkich, którzy biegną wolniej, a to dodatkowa pozytywna dawka endorfin . Cały czas staram się pamiętać, żeby biec możliwie ekonomicznie, nie przyśpieszać, robić sobie od samego początku przerwy na marsz.

I tak mijają pierwsze 30km, istna sielanka biegowa, sama przyjemność, piękne trasy widokowe z kładkami. Jest wiele miejsc tak uroczych, że zatrzymuje się i robię zdjęcia.

Bobrowisko

Gdzieś około 30km drogę przecina rozlewisko wody, które nie sposób przejść suchą nogą czy ominąć. Widzę jedną osobę zdejmującą buty i przechodzącą boso. Druga osoba próbuje przeskoczyć w węższym miejscu, ale ląduje w podmokłej trawie gdzie dalej woda jest po kostki i słyszę serię niecenzuralnych wyrażeń . Ja jestem przygotowany, patent jeszcze z poprzedniego roku z maratonu w Kodniu, dwa worki na śmieci , zakładam je szybko na buty, i przy wodzie powyżej kostek spokojnie przechodzę, patent działa. (na pamiątkę mam zdjęcia z dwoma niebieskimi workami przypiętymi do plecaka). Następnie trasa biegnie przez jakieś szuwary, w okolicach wody, trzeba się przeciskać przez krzaki, przechodzić po kłodach nad wodą.

Susiec

I tak nie wiadomo kiedy dobiegamy do Suśca. Około 10 minut przerwy na uzupełnienie wody, drobny poczęstunek i w drogę. Za Suścem krajobraz zmienia się diametralnie, duże odkryte przestrzenie, drogi polne, bieg wytyczony między dwoma rzędami porzeczek, dopiero potem znowu lasy. Lecą kolejne kilometry i chociaż nie biegnie się źle, już nie jest tak różowo. Bolą już mięśnie, i boli mnie lewa kostka oraz stopy, czego wcześniej nie miałem. Generalnie w dobrej formie dobiegam do kolejnego punktu odżywczego.

Krasnobród

To już połowa dystansu, tego łatwiejszego i szybszego. Większość przewyższeń zlokalizowana jest na trzecim i czwartym etapie biegu. Przepak, a więc uzupełnienie żeli, zmiana skarpet, itp. I tutaj odkrywam, że w lewym bucie miałem prawdopodobnie zbyt ciasno zawiązane sznurówki, i przez 60 km but mnie uwierał w stopę, przez co inaczej stawiałem tą stopę co spowodowało ból kostki. Jak widać na takim dystansie każda niedogodność urasta do rangi problemu.

Mijając 60km jest już świadomość, jestem za połową, teraz już mniej kilometrów przed niż za. Przerwy na marsz stają się dłuższe. Odcinek 60-70km biegnie mi się bardzo długo, czuję, że nie mam siły, nie chce mi się biec, a tu ciągle daleko. Odcinek 70-80 km zmęczenie spadło, nawet kostkę już przestałem odczuwać, i biegnie się bardzo fajnie. Co kilka kilometrów pojawia się fala zmęczenia a potem fala pozytywnej energii, i tak chyba do końca biegu.

Zwierzyniec

Jest ostatnie miasteczko, i ostatni etap biegu. Bieg na tyle się rozciągnął, że przez 15 minut spędzone na punkcie odżywczym widzę tylko trzy osoby. Ruszamy dalej. Przed kolejnym punktem z wodą gdzieś na dystansie 100km pojawia się ogromny kryzys, mówię sobie, mam czas, teraz to spokojnie dojdę. Staram się biec mijając magiczną granicę 100km dla zasady. Potem odpoczynek. Chyba siedzę 15 minut delektując się colą serwowaną tutaj. Pani z punktu sama mnie motywuje, że szkoda siedzieć, że lepiej iść to będę się do mety zbliżał. Więc posłusznie wstaje i ruszam, z marszu przechodzę do truchtu i okazuje się, że idzie nieźle. Na jakieś 5 km przed metą pojawiają się moi kibice. Nie ma znaczenia, że to 110km, pojawiają się skrzydła i można biec dalej .

Finisz

Już czuję bliskość mety, wbiegam do Józefowa, a tu trasa wykręca i wpada do nieoczekiwanych ale pięknych kamieniołomów. To już była rezerwa rezerwy sił, nic nie zostało na taką okazję, opadam z sił kompletnie. Przechodzę do marszu, żeby zregenerować się trochę, żeby na koniec udało się przebiec z dumą przez metę. W końcu ostatni zakręt, obiegam budynek i jest meta na placu w centrów Józefowa . Satysfakcja ogromna. Na mecie czeka na mnie pas finiszera, ale żeby go otrzymać, muszę zdać test i wypić przygotowany kieliszek bimbru . Idzie bez zająknięcia.

Mój wynik to 115.5km, 22 miejsce z 59, czas 16:06:04.

Refleksje

Tego typu biegi to coś zupełnie innego niż bieg uliczny. Dla biegów ultra, zwłaszcza górskich wplatanie marszu w bieg jest czymś normalnym, to element taktyki aby dotrzeć do końca. Tylko elita może sobie pozwolić na bieg ciągły bez przerw. Walory turystyczne są nie do przecenienia. W jeden dzień odwiedziłem wiele ciekawych miejsc Roztocza, które w innym przypadku mógłbym nigdy w życiu nie zobaczyć, i trudno tu je wszystkie opisać bo powstałaby mała książeczka.

Przed biegiem wydawało się, że 120km to dystans nie do pokonania. Teraz wiem, że to bariera mentalna. Nie mam wątpliwości, że wymaga ona przygotowania, treningów, dyscypliny, ale jest do pokonania, o ile nie mamy problemów ze stawami, czy dużej nadwagi.

Trochę liczb

Dla własnej ciekawości przeliczyłem to ile tak naprawdę w tych 120km było biegu, a ile marszu. Zakładając bieg w tempie 6min/km, i marsz w tempie 12min/km, oraz zmierzony czas spędzony na postojach to 54min, wynik to:

Bieg: 79km

Marsz: 36,6km.

A więc w moim przypadku około 2/3 trasy to bieg, 1/3 trasy to marsz.

Zapraszam wszystkich niezdecydowanych na udział za rok. Dziękuję.

 

Trochę zdjęć:

https://drive.google.com/drive/folders/1tqT20nhHZdexstcuXdRc5UdAmmw369uJ?usp=sharing