Nadbużański Bieg Pod Prąd

Nadbużański Bieg Pod Prąd 7.07.2018r. Całość relacji mogłaby się zawierać w kilku słowach- najlepszy bieg EVER. NBPP liczył sobie 14 kilometrów i 40 przeszkód. Było to mój podwójny debiut- w sensie kilometrażowym oraz pierwszy bieg z przeszkodami.

Z tego względu dużo radziłam się innych, którzy już wcześniej biegli- załóż legginsy, nie krótkie spodnie bo się obetrzesz, weź rękawiczki, na pewno się przydadzą, zrób turban na głowie bo Ci piach wejdzie we włosy. Za wszystkie rady jestem bardzo wdzięczna, bo każda była cenna.

Tak więc ubrana w legginsy, w rękawiczki, z turbanem na głowie chroniącym moją nową fryzurę wyruszyłam na pierwszy w moim życiu bieg z przeszkodami. Na miejscu w Dorohusku już czekała ekipa Biegającego Świdnika. Obiór pakietów poszedł w miarę sprawnie, przebranie i godzinka czekania na pięknym słoneczku na nasz start. Koło 13.40 rozgrzewka. Ojj nie można powiedzieć- dość intensywna więc czuliśmy się gotowi do biegu- no może nawet pozbawieni sił 😛

O 14.00 ruszyła pierwsza tura Klasyfikacji Straży Granicznej. My w drugiej więc ustawiliśmy się 14.10. Stres obecny przed startem minął. Nie było czasu, zdecydowałam się biec więc cóż- próbujemy. Ekipa zapewnia, że nie ma co się przejmować bo będziemy sobie pomagać. Wybiegamy może jakieś 300 m i już w wodę- a więc cały bieg będzie w mokrych butach… okeeey.

Oczywiście mnóstwo fotografów więc focimy się żeby mieć zdjęcia przed i po (styrani) na mecie. Woda była tymi najprzyjemniejszymi przeszkodami i chwilami odsapnięcia. Pierwsze ścianki jakoś wspólnymi siłami pokonujemy- i tu należy pokreślić wspólnymi. Nigdy przenigdy bym tego biegu nie pokonała sama. To, że byłam częścią drużyny, to że nawzajem sobie podawaliśmy rękę, podsadzaliśmy się, to że całe rzeki pokonywałam za rękę z Andrzejem pozwoliło mi pokonać ten bieg.

Na początek w miarę- przeciąganie kawałka betonu. Andrzej trochę pomaga więc dajemy radę. Przechodzenie pod drutem kolczastym- luzik. Mój kok nieco przeszkadza więc głowę muszę mieć zdecydowanie przyciśniętą do ziemi ale cóż- to naprawdę nic w porównaniu z tym co czeka nas dalej. Pierwsze kilometry mijają mi dość powoli. Przenoszenie opon- trochę niewygodne ale serio do zrobienia. Bez spinania się, powoli i dawało się rade. Oczywiście miałam przy sobie gentelmena, więc Andrzej przy każdej przeszkodzie pomagał mi ile tylko mógł. W jednej przeszkodzie -czołganie się z oponą pod drutem złapał mnie skurcz. Musiałam wstać, a tu patrzę a moja opona już heeen przede mną. Owszem w tym wypadku musiałam szybko pokonać skurcz i ją gonić, bo Andrzej z dwoma oponami pokonał by tą przeszkodę beze mnie. Przechodzenie na zmianę góra, dół między drabinkami pokonujemy dość sprawnie z pomocą Panów. Najpierw oni pomagają nam po czym sami pokonują przeszkody.

Dobry humor mamy cały czas, nastawienie pozytywne. Przy 5 kilometrze wypatrujemy wody (było napisane, że w połowie będzie punkt nawadniania) więc biegniemy i wypatrujemy. Kolejne przeszkody to już tylko myśl o wodzie- no nie mówiąc o wyżebranych butelkach od dzieci na trasie, o zjedzonym batonie na spółkę od Pana, który biegł przed nami i wyciągnął batona z wody.

Jakoś przed siódmym kilometrem zjeżdżalnia- wszyscy tak na nią narzekali więc moje obawy zmierzenia się z tą przeszkodą były dość duże. Jednak zjeżdżalnia okazała się hitem! Dla mnie jedna z lepszych przeszkód. Następnie zawieszona lina nad rzeką… No i tu pojawiły się schody- zdecydowanie nie doceniłam przeciwnika. Lina była twarda, wbijała się niemiłosiernie w nogi, łydki, piszczele. Nie wiedziałam jak ją złapać nogami żeby było dobrze. Na szczęście okazało się, że nie trzeba przejść całej długości liny. Więc dotarłam do punktu gdzie Pan strażak powiedział „wystarczy” i z uśmiechem na twarzy wskoczyłam do rzeki.

Przenoszenie worków… cóż też dość siłowe- jedyny problem- worki były nasiąknięte więc były jeszcze cięższe niż powinny. Mi trafił się w miarę lekki, Andrzej płakał że jego jest naprawdę ciężki- więc na pewno tak było. Następnie wejście do błota śmierdzącego trupem… No to przejście wodą do przyjemnych nie należało. Kilkanaście metrów ledwo oddychając. Aż żałowaliśmy że na wyjściu nie stoi fotograf (a powinien) bo wyszliśmy cali umazani w rowowej, czarnej śmierdzącej, mazi. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Zamiast fotografa stał strażak. Więc niewiele myśląc podleciałam go uścisnąć Niech też ma na sobie tego błota a coo

W końcu gdzież na siódmym kilometrze dostrzegamy wodopój! W końcu! Oczywiście najpierw zadanko- czyli kolejne oponki a coo dawno nie było… i można się napić. W rozmowie z obsługa wodopoju dowiaduję się że- nie jak myślałam od startu- że jest to bieg na 10 km więc zostało mi 3…. Okazało się że jednak ten wodopój jest w połowie, a przede mną kolejne 7…No zdziwienie nie małe. No ale cóż powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Lecimy. Tym bardziej że mając przy sobie dwóch Andrzejów, Daniela i Gabi naprawdę nie był to powód do smutku.

Kolejne ścianki coraz wyższe i bardzie wyszukane zamieniam na przysiady, pompki, pajacyki, burpees… Co każą to robię. Zdecydowanie ścianki to nie moja bajka. O ile wejść na nie spoko. Jednak z moim wzrostem 150 w kapeluszu zejście z nich to był nie lada wyczyn. Jedną z najlepszych przeszkód były zwykłe snopowiązałki, które trzeba było przeskoczyć- przynajmniej były miękkie i taaak przyjemne. Przeciskanie się między oponami- też dzięki pomocy chłopaków którzy nieco unieśli opony żeby się głowa zmieściła, dało radę resztę ciała przeciąć. Ustawianie wieży z opon i zadzwonienie dzwoneczkiem umieszczonym na sznurku, wspinanie się na drabiny z opon, przewracanie opon, przyciąganie opon sznurkiem, ciągnięcie drewnianego pala… naprawdę z taką drużyną nic nie było straszne… No może ostatnia przeszkoda na którą sobie zostawiłam ostatnie siły na „a co można zrobić w zamian”… Mianowicie uważam że to była jedna z gorszych przeszkód- piramida z drabinek po której trzeba było się wspiąć… Wielkie ukłony należą się tu Danielowi, który pokonał przeszkodę.

My woleliśmy jednak potachać worki z piachem 🙂 Ścianka na koniec- bez możliwości zamiany na cokolwiek i po niecałych trzech godzinach zawitaliśmy na mecie.

Czy było warto? Zdecydowanie tak. Był to całkiem inny bieg. (Oooo podczas wciągania opony na górę dyskutowałyśmy z Gabi, że już nigdy przenigdy nie będziemy narzekać na dychy do maratonu- postaram się dotrzymać obietnicy). i mimo bolących ud, siniaków na kolanach i meega bolącym siniaku na przedramieniu, zadrapań i otarć moczonych ubrań od dwóch dni a wylewana woda nad śmierdzi trupem- mimo tego wszystkiego- TAK- to był fajny bieg. Bieg gdzie liczyła się współpraca drużyny, bieg gdzie było dużo śmiechu, Uważam, że gratulacje należą się wszystkim który ukończyli bieg. Ja ze swojej strony dziękuję Gabi, Danielowi, Andrzejowi W, Andrzejowi L, Marlenie i Łukaszowi. To był super dzień. I gratuluję szczerze Arturowi Jędrychowi- który po raz drugi z rzędu wygrał ten bieg z czasem nieco ponad półtorej godziny.

Emilka Jaszczewska