Bieg po błocie – 14.10.2017 – relacja Emilii Jaszczewskiej

14.10.2017r. był dniem wielu biegów. Tego dnia jedni z nas postanowili wziąć udział w City Trial w Lublinie inni w Łemkowyna Ultra Trail a jeszcze inni tak jak my w Biegu po błocie.
Dlaczego zdecydowaliśmy się na ten bieg. Ja przede wszystkim dlatego, iż dostałam zgodę organizatorów na bies z psem. Dwa- opowieści koleżanki z drużyny BŚ o begach terenowych. Zdecydowanie chciałam tego spróbować, a że jestem totalnym amatorem totalnie nie wiedziałam na co się pisze.
Z racji wielu, wielu i jeszcze raz wielu spraw na głowie zawsze wszystkie organizacyjne sprawy ogarniam sobie wieczór przed wydarzeniem. Wtedy mam wszystko na świeżo. Oczywiście wcześniej sprawdzam godzinę biegu, żeby wieczorem nie być zaskoczoną 🙂 A że wiedziałam, że start przewidziany jest na 13:30 to miałam wiele czasu na spakowanie siebie i Franka, przemyślenia trasy, zorganizowania logistycznego- gdyż start i meta były w inny miejscu. I tu niestety spotkałam się z rozczarowaniem. Wchodzę na wydarzenie i niestety informacji mało, gdzie co i jak. Na wydarzeniu piszą, że wszystko jest na stronie stowarzyszenia. I tak błądzę po FB w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. To w moim odczuciu oceniam zdecydowanie na minus- jestem człowiekiem który lubi mieć w nagłówku wydarzenia wszelkie potrzebne informacje. Ale nic. Nie a co się przejmować- każdemu może się zdarzyć. Biegniemy tak czy inaczej. Telefon do Gabi i mamy wstępnie obgadany plan 🙂
Rano widać, że pogoda dopisuje. Trzeba się spakować. Och jak biegłabym sama to zawsze macham ręką na pakunek biorę buty i „jakoś to będzie”, ale tu Franek więc woda, miska, ciuchy na przebranie- bo w końcu mam biegać po błocie, buty, książeczka psa, kaganiec, smycz, pas biodrowy… W ostatniej chwili złapałam szelki na zmianę- bo wiadomo jak to może być, bieg niby nie długi, ale psu musi być wygodnie:) Więc udało mi się zmieścić w 3 plecaki, ponadto wiedziałam, że z jednym będę musiała biec- więc był to mój pierwszy bieg z plecakiem.
Dotarliśmy na metę- organizator proponował, że to będzie najlepsze miejsce na zostawienie auta, a na start będą nas przewozić. Na mecie dmuchańce, dzieci, jakiś grill czy ognisko widać, że coś się dzieje. Każdy zdziwiony że pies też biega. Uczestnicy na 25 km już wyruszyli o 11.30 więc zostaliśmy tylko my- Ci którzy jednak wolą krótsze dystanse. Przewóz faktycznie jest, zabierają nas na start- nie ma nawet problemu, że przewieźć trzeba psa (niestety jednak w dalszym ciągu różnie to bywa, dlatego zawsze muszę być przygotowana na każdą ewentualność). Na starcie czekają już organizatorzy, jest luźna atmosfera, Franek przykuwa uwagę, kto ma ochotę podchodzi, głaska. Franek dzielnie znosi Mamy czteroosobowy team z którym będziemy „walczyć” z 7 kilometrową trasą. Gabi z Januszem i ja z Frankiem. Postanawiamy biec razem. Bez jakiejkolwiek spinki, potruchtać, nacieszyć się widokami. Organizatorzy zabawiają, opowiadają historię i zaczynamy start- dokładnie zgodnie z tradycją w momencie kiedy strzała z łuku dotknie ziemi. Z racji że las, Park Narodowy strzelać nie bardzo, ale żeby tradycji stało się za dość rzut patykiem musi wystarczyć. Biegniemy. I już na początku zachwycamy się pięknymi widokami. Więc raczej staramy się biec. Gabi wyciąga aparat, robi zdjęcia. Zazdroszczę, bo mój zostawiłam na wpół rozładowany w aucie. Jednak już po pierwszym kilometrze łapie mnie kolka. Straszliwa. Cóż zdarza się, jednak nawet truchtanie idzie mi ciężko, a że pas do którego jest przypięty Franek jest na wysokości umiejscowienia kolki to dodatkowo potęguje doznania. No nic zwalniamy i mówię Gabi, żeby biegli bo u mnie to teraz tak ciężko. Jednak Janusz z Gabi stwierdzają, że im się nigdzie nie spieszy i możemy sobie potruchtać. Więc dalej truchtamy, wbiegamy z las gdzie kolory zapierają dech w piersiach- czerwienie, pomarańcze, żółcie. Mijamy mnóstwo grzybów. Jest pięknie, wdychamy cały ten majestatyczny widok. Napawamy się nim. Po jakimś czasie widzę, że Franek dziwnie oddycha- więc zmieniamy szelki (dziękuję opatrzności, że w ostatnim momencie je złapałam). Zdecydowanie w starych szelkach biega mu się lepiej. Od razu inaczej oddycha. Więc i mi robi się lżej na sercu, że nie musi mi się Franek męczyć. Zawsze dbam o to, że jakakolwiek aktywność z psem, musi przede wszystkim JEMU sprawiać przyjemność. Wybiegamy z lasu, cała trójka prze przed siebie, Janusz w prawo… no tak dzięki Bogu chociaż on pilnował trasy. Więc jednak trzeba było skręcić. Teraz trasa biegnie wzdłuż rzeki. Ach cudownie, po lewej rzeka, po prawej las. Czego chcieć więcej do szczęścia. Jesteśmy już w połowie trasy. W biegu na czas, gdzie się bije życiówki, gdzie liczy się każda sekunda pewne ktoś by pomyślał- uff połowa za mną. Nasze myśli były jednak wprost przeciwne- już połowa? O nie zwolnijmy. Nie chcemy jeszcze tego kończyć Trasa biegnie malowniczo- zaraz znów wbiegamy w las, następnie trafiamy na jakieś pole- i to była najtrudniejsza część biegu, sporo nierówności- trzeba było pilnować, by stopa nigdzie się nie ześliznęła. Franek prze na przód to i ja nie mam wyjścia. Następnie znów w las. Truchtamy, podziwiamy, zdjęć ciąg dalszy, rozmowy o dzieciństwie. Ach no bo w końcu to najlepszy czas
Przed biegiem organizator uprzedzał, że jakiś kilometr przed metą droga będzie prowadzić prosto, a jednak trzeba będzie skręcić w dróżkę w lewo. Właśnie dobiegamy do tego miejsca gdzie jest wielka, żółta strzałka w lewo, obwieszone znacznikamy i śmiejemy się- jak można tego nie zobaczyć. Przepraszamy w tym miejscu wszystkich z których się śmialiśmy, a którym jednak się udało
Końcówka to bieg przez pole, ostatnie zdjęcia i wbieg na metę gdzie witają nas gromkie oklaski, medale (nawet Franek zdobył pierwszy medal w życiu), oraz piwko. Po biegu czekamy na naszych- tych z 25kilemetrów- pożywiając się przepyszną zupą, krem z dynią. Nasi docierają zaraz po zupce. Cali, zdrowi i niestety trochę zmoknięci gdyż pod koniec ich biegu zaczynało padać. Impreza rozkręca się w najlepsze, jest ognisko, organizatorzy spisali się na medal tworząc luźną atmosferę. Z mojej strony to był mój pierwszy bieg w trochę innych warunkach- ale z całą pewnością nie ostatni. Gabi z Januszem zarazili mnie tym na dobre. A biegi w ich teamie to czysta przyjemność.